
Aula Leopoldyńska zawsze będzie number one
Rozmowa z profesorem Janem Harasimowiczem, dyrektorem Muzeum Uniwersytetu Wrocławskiego
Takie jubileusze są właśnie po to, żeby dodać wiary, otuchy, pokazać, że naprawdę w nauce coś znaczymy, że zrobiliśmy coś ważnego i sensownego, i że w ten sposób dajemy sobie kredyt zaufania na przyszłość. Z profesorem Janem Harasimowiczem, historykiem sztuki i kultury, rozmawia Jacek Antczak.
Był pan redaktorem naukowym i jednym z autorów monumentalnej Encyklopedii Wrocławia. Ile haseł dotyczy naszej uczelni i naukowców z Uniwersytetu Wrocławskiego. Wrocław jako ponownie polskie miasto ma osiemdziesiąt lat, podobnie jak nasza Alma Mater. Jakie znaczenie ma zatem Uniwersytet Wrocławski dla Wrocławia? Ile on zajmuje miejsca w Encyklopedii?
Prof. Jan Harasimowicz: Nie liczyłem dokładnie, ale sprawy, ludzie i budynki Uniwersytetu Wrocławskiego to pewnie jedna czwarta objętości Encyklopedii Wrocławia. Oczywiście gdy spojrzymy całościowo – na wszystko, co związane z uczelnią. Bo gdy patrzymy na Uniwersytet Wrocławski, to oczywiście na pierwszy rzut oka widzimy budynki – wiele wspaniałych. I to już jest bardzo solidna porcja uczelni w dziejach Wrocławia. Czterdzieści obiektów zabytkowych należy do Uniwersytetu Wrocławskiego, ale przecież każdy piękny nowy budynek jest wart tego, żeby o nim wspomnieć. Dlatego na naszej wystawie jubileuszowej chwaliliśmy się i nową Biblioteką Uniwersytecką, i Kredką z Ołówkiem, a nawet Dwudziestolatką, która była bardzo nowoczesnym akademikiem, gdy powstawała.
Osiemdziesiąt lat polskiego Uniwersytetu Wrocławskiego, a poza zabytkami sprzed stuleci, czy po prostu sprzed 1945 roku, jest także wiele nie zawsze zabytkowych, ale za to wręcz kultowych obiektów, choć uczelnia to przede wszystkim nauka i ludzie, uczeni i studenci.
Tak, budynki, te historyczne i współczesne, a potem muzea uniwersyteckie, których mamy kilka, i ich zawartość. To też jest już spory kapitał. Ale przede wszystkim to olbrzymia liczba wybitnych uczonych, którzy byli tutaj od początku, czyli od Akademii Leopoldyńskiej, od 1702 roku, czyli to byli profesorowie uniwersytetu jezuickiego. Niektórzy popadli w niepamięć i nikt ich nie wspomina. Ale na przykład Longinusa Antona Jungnitza wszyscy pamiętamy – założyciel obserwatorium astronomicznego, który wyznaczył linię południkową i przez tę wrocławską meridianę go pamiętamy. A to jest jeszcze jezuita, który przeszedł na służbę państwową. Później mamy wielu znakomitych profesorów z uniwersytetu państwowego pruskiego z lat 1811–1945. Jest tu tak wielu słynnych uczonych, ponieważ ten uniwersytet często był pierwszym miejscem pracy dla wielu ludzi,którzy potem swoją sławę ugruntowali już gdzie indziej. Na przykład pierwszy wrocławski laureat Nagrody Nobla, który otrzymał ją w 1902 roku za monumentalną Historię Rzymu, Theodor (Thomas) Mommsen, był w latach 1854–1858 profesorem prawa na uniwersytecie i większą część książki o Rzymie, za którą dostał literackiego Nobla, napisał we Wrocławiu, choć wszyscy go kojarzą raczej z Berlinem. Tak było z wieloma wybitnymi uczonymi – otrzymywali tu pierwszą posadę, a potem gdzieś dalej swoją pozycję naukową ugruntowali. Tak było na wszystkich wydziałach. Mamy wybitnych przedstawicieli nauk medycznych czy teologii, a zwłaszcza teologii ewangelickiej, którzy tutaj działali przez dziesięciolecia.
Przychodzi 1945 rok…
…i po tej cezurze pojawiają się polscy uczeni, także już uformowani w swoich uczelniach macierzystych, zwłaszcza we Lwowie. Zawsze będę podkreślał rolę naszego pierwszego rektora Stanisława Kulczyńskiego. Był człowiekiem niezwykle prawym i miał wielkie doświadczenie. Przecież on został wybrany na rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i w 1938 roku na znak protestu przeciwko ustawom i antyżydowskiemu gettu ławkowemu złożył urząd. Stwierdził, że jako rektor nie będzie wdrażał prawa o szkolnictwie wyższym, bo ono ma się nijak do jego poglądów. I właśnie tacy ludzie, jak on, taka kadra, tworzyła nasz polski uniwersytet. Oni byli od razu bardzo dobrze przygotowani do tego, co mają robić. Ze zdumieniem stwierdziłem, jak na przykład tacy ludzie, jak Władysław Czapliński, Kazimierz Maleczyński i wiele innych tego typu postaci, tworzyli naszą uczelnię. Od razu wiedzieli dokładnie, co i jak mają robić, bo po prostu wiedzieli „jak się robi uniwersytet”.
Wiedzieli także, jak robić naukę w obcym przecież mieście i regionie.
Wiedzieli. Weźmy moją dziedzinę – od początku wiedzieli, jak badać historię Śląska, ponieważ robili to już przed wojną. My musimy pamiętać, że Wrocław miał też to szczęście, że leżał na Śląsku, a Polska jednak wcześniej kawałek Śląska odzyskała i przez okres międzywojenny Instytut Śląski w Chorzowie wykonał wielką pracę. A inne polskie uczelnie, zwłaszcza Kraków i Lwów, również prowadziły badania nad Śląskiem. Mówiło się wtedy, że „odzyskaliśmy kawałek, a chcemy więcej”. Wprawdzie nie chodziło o Wrocław, ale zastanawiano się, czy do Opola się uda granice Polski przesunąć. I te badania nad Śląskiem cały czas były prowadzone. Już pod koniec lat czterdziestych mamy na Uniwersytecie Wrocławskim wysyp publikacji. Zaczął się wtedy wielki projekt historii Śląska, później, w latach sześćdziesiątych, ukazywały się wielkie tomy w żółtej płóciennej okładce. Podobnie jak wcześniej, już na polskim Uniwersytecie Wrocławskim wielu naszych uczonych odniosło potężne sukcesy naukowe.
Ze wszystkich dziedzin – z nauk ścisłych i humanistycznych.
Ze wszystkich. Pamiętam takie uniwersyteckie ikony, które miałem okazję obserwować osobiście. Jak profesor Bogusława Jeżowska-Trzebiatowska, chemiczka, twórczyni potęgi uniwersyteckiej wrocławskiej chemii, czy profesor Bronisława Morawiecka, która z kolei zakładała tu biochemię. Czy wybitni prawnicy, mamy całe grono wybitnych uczonych na Wydziale Prawa, Administracji i Ekonomii. Przecież tutaj działał profesor Witold Świda, prawnik z Wilna, który był rektorem na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. A matematycy? Hugo Steinhaus, Edward Marczewski, Czesław Ryll-Nardzewski, Kazimierz Urbanik i inni z wrocławskiej szkoły matematyków. Wybitni ludzie. A nawet „genialni”, jak napisał Mariusz Urbanek w książce o lwowskich matematykach, których kilku znalazło się później we Wrocławiu. Stworzyli wszak – na Uniwersytecie i Politechnice we Wrocławiu – wrocławską szkołę matematyczną. Tak, dlatego było wielkie poczucie dumy ze studiowania na naszym uniwersytecie, ponieważ byli tutaj ludzie, którzy byli absolutnymi autorytetami. Ja na przykład miałem dwóch takich wybitnych nauczycieli: profesora Mieczysława Zlata, którysię zajmował renesansem, i profesora Zygmunta Świechowskiego, który był mediewistą i w latach 1963–1978 kierownikiem Katedry Historii Sztuki. Profesor Świechowski w czasie, kiedy ja byłem studentem, wydał dwie książki we Francji i był znany oraz cytowany na całym świecie. Tak było od początku w wielu dziedzinach. Można by długo wymieniać wielkich polonistów, filologów, germanistów. Osobiście miałem przyjemność znać profesora Jana Wrabca, najwybitniejszego znawcę baroku, pochodzącego ze Lwowa.
A jeśli chodzi o oświecenie, to wspomnijmy także mojego mistrza, profesora Stanisława Pietraszkę, założyciela kulturoznawstwa.
Pamiętam taką niebieską książkę, którą przeczytałem od deski do deski, z jego komentarzem i w jego tłumaczeniu. Taka kanoniczna książka Jeana Hazarda Kryzys świadomości europejskiej. A potem Stanisław Pietraszko wymyślił kulturoznawstwo…
A wcześniej, jeszcze na filologii, napisał także kanoniczną Doktrynę literacką polskiego klasycyzmu. Warto wspomnieć także jego następcę, Stefana Bednarka, a na filologii Jerzego Woronczaka…
Tych postaci było wiele. Profesor Mieczysław Klimowicz, który był rektorem, wybitnym znawcą oświecenia, profesor Czesław Hernas, specjalista od baroku, profesor Jacek Kolbuszewski, także znakomity polonista. Trochę tych postaci, które wymieniam, zaprezentujemy na naszej wystawie plenerowej na osiemdziesięciolecie Uniwersytetu Wrocławskiego, którą 1 października otworzymy na Rynku. Na tę wystawę każdy z wydziałów typował swoich mistrzów.
Był z tym kłopot?
Trochę było problemów, ponieważ tych mistrzów było wielu. Ale uspołeczniliśmy powstawanie wystawy i cała społeczność akademicka była w to zaangażowana. Wiem, że na niektórych wydziałach to nawet na radzie wydziału głosowano, kto z dawnych mistrzów ma reprezentować ich wydział. Przyznam szczerze, że celowo tak postąpiliśmy i rektor to zaakceptował. Chodziło o to, żeby Uniwersytet Wrocławski poczuł ten swój jubileusz. Takie jubileusze są właśnie po to, żeby dodać wiary, otuchy, pokazać, że naprawdę w nauce coś znaczymy, że zrobiliśmy coś ważnego i sensownego, i że w ten sposób dajemy sobie kredyt zaufania na przyszłość. Pokazujemy, że idziemy w dobrą stronę i możemy jeszcze znacznie więcej. Taki sens mają takie jubileusze, jak osiemdziesięciolecie uczelni, to nie jest świętowanie dla świętowania.
Mamy 2025 rok. Gdy przejrzałem pana życiorys, zauważyłem, że to jest także życiowy jubileusz, ponieważ pracuje pan na Uniwersytecie Wrocławskim od 1975 roku, czyli od pięćdziesięciu lat. Pół wieku – kawał czasu. A od 2010 roku, czyli od piętnastu lat, jest pan dyrektorem Muzeum Uniwersytetu Wrocławskiego.
Tak, mija właśnie pięćdziesięciolecie mojej pracy naukowej. Praca magisterska właśnie w 1975 roku została ogłoszona, również wtedy ukazała się pierwsza moja publikacja naukowa, która była poświęcona gmachowi głównemu. Tak się składa, że to była recenzja książki Henryka Dziurli Uniwersytet Wrocławski, wydanej w 1975 toku przez Ossolineum. Ta recenzja nosiła tytuł Patrimonium scientia, czyli „opieka nad nauką”, bo w tym zawiera się idea naszej Auli Leopoldyńskiej.
I tak panu zostało. Przez pięćdziesiąt lat opieka nad nauką, aulą, dziedzictwem Uniwersytetu Wrocławskiego.
Tak, ale oczywiście moje badania nie dotyczą tylko Wrocławia czy Śląska, tylko w zasadzie całej Europy. Projekt, który teraz sfinalizuje się wielką publikacją w tym roku, to rezultat wielomilionowego grantu Narodowego Centrum Nauki: Protestanckie budownictwo kościelne epoki nowożytnej w Europie, która obejmuje niemal całą Europę, gdzie reformacja pozostawiła jakieś ślady, od Serbii po Islandię.
W Encyklopedii Wrocławia, którą pan redagował i która miała już trzy wydania, oraz w tym projekcie naukowym ogarnia pan całość tematu. Ma pan taki pomysł na opowieść o Uniwersytecie Wrocławskim? Całościową.
Mam taki plan, ale to zaczęło się już w 2010 roku, gdy objąłem dyrekcję Muzeum Uniwersytetu Wrocławskiego. Rektor Marek Bojarski zaproponował, żebym objął kierownictwo Komitetu Obchodów Dwustulecia Uniwersytetu w 2011 roku, a ja odpowiedziałem „Dobrze, panie rektorze, ale może byśmy z tej okazji zrobili porządne muzeum naszej uczelni”. Właściwie go nie było. Przecież parter pełnił inne funkcje, a nasza najpiękniejsza sala wystawowa była właściwie magazynem. Nic tam się nie działo. Tam wcześniej był klub studencki Indeks, ale to w dawnych czasach… Powiedziałem rektorowi, że tu można zrobić piękne muzeum. „Wyremontujemy jeszcze elegancko Wieżę Matematyczną, niedługo zakończy się rekonstrukcja fresków sklepiennych w Oratorium Marianum i będziemy mieli piękne muzeum”. I tak postąpiliśmy. Zrobiliśmy też wielką konferencję „Uniwersytet Wrocławski w kulturze europejskiej” i chcieliśmy wydać Księgę Jubileuszową w czterech tomach – ukazały się dwa. Materiały z trzeciego dotyczą właśnie historii powojennej. Materiały więc są…na podstawie tego, co już mamy, tych tomów, które już się ukazały, oraz materiałów, które zgromadziliśmy, jesteśmy w stanie opisać dzieje tej pierwszej uczelni i stworzyć całościową popularnonaukową historię Uniwersytetu Wrocławskiego.
Mówi pan „my”. Pan to napisze?
Byłbym w stanie. Gdy zakończę swoją misję kierowania muzeum, to mam nadzieję, że rektor zleci mi napisanie książki o Uniwersytecie Wrocławskim, włącznie z budynkami, instytucjami afiliowanymi, czyli muzeami, i tak dalej… Taką pełną prezentację uczelni w jej wieloaspektowej działalności, również z próbą oszacowania roli i wkładu w naukę w ogóle. Zresztą już taką próbę podjąłem, miałem wykład inauguracyjny na otwarcie jubileuszowego roku akademickiego 2011/2012. Wtedy rozprawiłem się z takim mitem, że ten nasz uniwersytet był nieważny, peryferyjny, ten dawny uniwersytet niemiecki i potem nasz polski. Trochę taką opinię o uniwersytecie kształtowano, a to jest nieprawda, to mit.
Wrócę na chwilę do muzeum, bo wspomniał pan o tym, że przed muzeum był tam klub studencki Indeks. Czy na studiach grał pan na klarnecie w Indeksie?
Grałem, grałem, ale nie w Indeksie i nie na studiach. To było wcześniej, mieliśmy zespół rockandrollowy w V Liceum Ogólnokształcącym. Ja grałem na klarnecie, ale byłem też konferansjerem i wokalistą. Zespół nazywał się Czerwone Tarcze. I gdy kiedyś prezydent Wrocławia, a potem minister kultury Bogdan Zdrojewski przyjechał z Sewerynem Krajewskim i oprowadzałem ich po Uniwersytecie Wrocławskim, to przyznałem się: „Panie Sewerynie, myśmy troszeczkę się na panu wzorowali, na Czerwonych Gitarach…”. To było w 1967 roku, w mojej przedmaturalnej klasie. Naszym instruktorem był Ryszard Klisowski, później wybitny kompozytor, i on nam dostarczał oryginalne, wydane w Wielkiej Brytanii orkiestrówki Beatlesów, żebyśmy nie musieli spisywać z radia. Mieliśmy nuty. A na studiach to nawet prowadziłem własny klub i kabaret. Klub przy ulicy Szewskiej 36 i nazywał się „Progres”. I tam z moim kolegą studentem psychologii Zbigniewem Muchą mieliśmy dwuosobowy kabaret Persyflaż.
Zdarzało się panu oprowadzać po Uniwersytecie Wrocławskim wiele osób ze świata kultury i polityki, co robi największe wrażenie?
Na pewno aula, przywrócona do pełnego blasku. Aula będzie zawsze naszym number one, ale także Oratorium Marianum, Wieża Matematyczna, podobają się też ekspozycje w Sali pod Filarem. Niezwykłe jest to, że Muzeum Uniwersytetu Wrocławskiego działa w żywym obiekcie. W Krakowie Muzeum Uniwersyteckie jest odrębną całością, tam się żadne zajęcia nie toczą. A tutaj jest żywy uniwersytet, który cały czas normalnie pracuje, toczy codzienne życie naszej Alma Mater, a tu wchodzą zwiedzający na szczyt wieży. My nawet nie dysponujemy salami muzealnymi, bo na przykład jeśli ktoś chce zrobić koncert w Oratorium, to się zwraca do administracji gmachu głównego. I to czasami tak bywa, jak na Nocy Muzeów. Ktoś sobie wtedy wynajął Aulę Leopoldyńską i był problem. Musieliśmy otworzyć boczne wejście, żeby nam ludzie, którzy przyszli na Noc Muzeów, nie mieszali się z tymi, którzy idą na koncert do auli…
Rozmawiał Jacek Antczak
Wywiad z prof. Harasimowiczem ukazał się w nr 2/2025 Przeglądu Uniwersyteckiego.



